Piękna historia Ignasia
Są takie listy, które chwytają za serce i nie dają o sobie zapomnieć. To jest bez wątpienia jeden z nich. Zapraszamy do lektury pięknej opowieści o Podróży do Rodzicielstwa i szczęśliwym zakończeniu, dzięki któremu Ignaś ma to co najważniejsze w życiu – kochający DOM <3 Cieszymy się, że możemy być częścią kolejnego ocalonego świata.
Moja Podróż do Rodzicielstwa
Moja podróż do rodzicielstwa przypomina nieco sposób, w który zabierałam się do napisania tego tekstu. Najpierw negacja („Nie, nie, to nie dla mnie. To za trudne. Nie podołam. Na pewno wyjdzie mi gniot”), potem wewnętrzna walka („A może jednak warto? Nie, nie. Nie jestem żadnym rodzicem – ani biologicznym, ani zastępczym, ani adopcyjnym – więc nie mam prawa. Hmm…, może jednak chociaż zapytam Organizatorkę konkursu, czy ja też mogę napisać. Zapytałam. Jak najbardziej mogę 😊 Zasiadłam zatem do pisania 😊”).
W rodzinnym domu nie miałam wzorców do naśladowania. Moją ostoją byli Dziadkowie, z którymi spędziłam dzieciństwo. Im byłam starsza, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że jeśli kiedyś będzie mi dane zostać mamą, muszę zrobić, co tylko w mojej mocy, żeby nie powielać negatywnych zachowań moich rodziców względem mnie i mojego brata. Był taki moment, kiedy te doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego spowodowały, że zaczęło mi się wydawać, że nigdy nie powinnam mieć dzieci, bo nie zdołam uciec od schematów, które mi zaszczepiono w domu rodzinnym.
Dodatkowym obciążeniem było to, że siostra mojej mamy wraz ze swoim mężem prowadziła rodzinny dom dziecka (to chyba tak się nazywało). Nie chcę nikogo oceniać, ale to, co mogłam zaobserwować, utwierdzało mnie w negatywnym sposobie postrzegania takiej formy opieki nad dziećmi, które nie mogły się wychowywać w domu rodzinnym. Pamiętam to dojmujące uczucie smutku, które mi towarzyszyło, gdy docierało do mnie, że dzieci, którym opiekowała się moja ciocia, są traktowane jak „interesanci”, których trzeba przez określony czas żywić, ubierać itd.
Wszystko się zmieniło, gdy pierwszy raz wyszłam za mąż. Wtedy bardzo chciałam zostać mamą, ale obydwoje z mężem postanowiliśmy poczekać, aż uda nam się dostać kredyt na mieszkanie, a ja napiszę i obronię doktorat. Byliśmy wtedy jeszcze bardzo młodzi. Pamiętam to uczucie tęsknoty za moim dzieckiem i wielkiego zniecierpliwienia, kiedy wreszcie będzie można. Chciałam mieć wszystko poukładane, żeby potem, gdy dziecko przyjdzie już na świat, móc poświęcić mu czas i samej mieć poczucie spełnienia zawodowego. Wierzyłam, że wtedy będę w porządku wobec mojej rodziny i siebie. Im było bliżej do oddania pracy doktorskiej, tym coraz częściej rozmawialiśmy z mężem na ten temat i większe plany zakreślałam: wizyty lekarskie, przyjmowanie witamin, rozglądanie się za dziecięcymi akcesoriami. Niestety, kiedy nadszedł ten czas, okazało się, że mój mąż zataił przede mną chorobę alkoholową, która właśnie w tym momencie się odezwała z całą mocą. W tej sytuacji z przerażeniem uświadomiłam sobie, że to wszystko zmienia, bo nie wyobrażałam sobie starania się o dziecko z alkoholikiem. Nie zniosłabym tego, że mogłabym się przyczynić do zgotowania dziecku piekła. Wolałam cierpieć. Małżeństwo zakończyło się rozwodem cywilnym i kościelnym. Nigdy nie zapomnę tego uczucia goryczy i ogromnego żalu, gdy wtedy widziałam np. na ulicy kobiety z małymi dziećmi w wózkach. Czułam się, jakby mi ktoś zabrał w brutalny sposób moje największe marzenia. A na dobicie ciocia, o której już wspomniałam, serwowała mi dobre rady: „Jeśli nie ułożysz już sobie z nikim życia, to zrób sobie dziecko. Przywieziesz do mamy, to ci popilnuje”. Nic na to nie odpowiadałam.
Po kilku latach na mojej drodze pojawił się mój Mąż – Marcin. Wtedy świat znowu nabrał kolorów. Dwa lata temu w czerwcu wzięliśmy ślub. Było dla nas oczywiste, że chcielibyśmy zostać rodzicami. Liczyliśmy się z tym, że ze względu na nasz wiek mogą być problemy, co się niestety potwierdziło. Dużo rozmawialiśmy na ten temat. To Marcin jako pierwszy podjął temat adopcji. Ja – pomna swoich wspomnień – byłam przeciwna temu pomysłowi. Czas płynął, a ja czułam, że niby wszystko jest dobrze, jesteśmy zdrowi, mamy siebie, ale ewidentnie KOGOŚ brakuje. Pamiętam wielką euforię, kiedy obydwoje w tym samym czasie zostaliśmy poproszeni na rodziców chrzestnych u dzieci Męża sióstr ciotecznych. Przegadaliśmy wtedy pół nocy, jak to będzie, jak będziemy się wywiązywać z obowiązków spoczywających na rodzicach chrzestnych. Dla nas to była namiastka naszego rodzicielstwa, które wtedy dla mnie wydawało się wielkim i niemożliwym do zrealizowania marzeniem.
Na szczęście mam Przyjaciółkę, do której mam bardzo duże zaufanie. Podzieliłam się z nią swoimi odczuciami. Małgosia na mnie popatrzyła i powiedziała: „Przecież możecie adoptować dziecko”. Podzieliłam się z nią swoimi obawami (nie wiadomo, z jakimi problemami przyjdzie się borykać). W odpowiedzi na co Małgosia przedstawiła mi swoją opinię (takie same obawy mają rodzice biologiczni, też się nie wiem, jakie trudności mogą się pojawić) na ten temat i przyznała, że ona i jej mąż bardzo długo starali się o dziecko i zaczęli nawet myśleć o adopcji, ale wtedy urodziła się ich pierwsza córka.
Teraz, gdy o tym myślę, sama sobie się dziwię, że nie pomyślałam o tym w ten sposób. Marcin bardzo się ucieszył, gdy mu o tym powiedziałam. Spojrzeliśmy na siebie i już wszystko było wiadome. „Dobrze, to gdzie teraz dzwonić? Jak się do tego zabrać?”. Przyszło mi do głowy, że kiedyś słyszałam coś o Otwocku (od ponad roku mieszkamy w pobliskim Józefowie) i Magdzie Różczce. Kojarzyłam reklamę w radiu i jakieś akcje. W ciemno zadzwoniłam do Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego – Fundacji Rodzin Adopcyjnych. Powiedziano mi, że tam się dzieci oddaje, a nie adoptuje i skierowano do Wojewódzkiego Ośrodka Adopcyjnego. Tam z kolei zapytano o nasz staż małżeński i powiedziano, że musi on wynosić trzy lata, więc mamy czekać i w tym czasie czytać literaturę podaną na stronie internetowej. Do tej pory zdążyłam przeczytać jedną z tych książek – Odnalezieni Anny Kamińskiej. To historie dorosłych osób, które wychowywały się w rodzinach adopcyjnych. Przeczytałam tę książkę jednym tchem. Dowiedziałam się z niej, jak wielkie znaczenie dla tych ludzi miało odnalezienie rodzeństwa, dlatego postanowiliśmy z Marcinem, że jeżeli dziecko, które moglibyśmy zaadoptować, będzie miało rodzeństwo, nie będziemy rozdzielać dzieci dla ich dobra. Ta lektura uświadomiła mi również, że bardzo ważne jest oswojenie najbliższej rodziny z naszymi planami, żeby uniknąć niepotrzebnych krzywdzących dziecko sytuacji. Zaraz potem Małgosia przysłała mi link do informacji o spotkaniu otwartym dla kandydatów na rodziny zastępcze i adopcyjne. I tutaj znowu pojawiło się wahanie. Czy my możemy wziąć udział, skoro nie mamy wymaganego stażu, czy się nie wygłupimy, niczego w zasadzie nie wiemy, oprócz tego, że chcemy przekuć nasze poczucie pustki na coś dobrego. W niedzielę wieczorem Marcin wysłał maila w celu zapisania się na spotkanie, bo ja wiedziałam, że nie zdążę z pracy na czas. Widziałam, jaki to był dla Marcina wysiłek. Obydwoje mamy trudności w nawiązywaniu kontaktów z nowymi osobami. Na domiar złego przez jakiś czas musiał być sam. Każde z nas w dużym napięciu słuchało tego, co mówiła Prowadząca i inni Uczestnicy. Do tej pory pamiętam to uczucie gorąca, gdy przyszła nasza kolej. I wtedy zaczęły dziać się cuda! Okazało się, że Prowadząca jest Przemiłą, Bardzo Ciepłą Osobą i że wcale nie musimy czekać, aż osiągniemy staż małżeński wymagany przez ośrodek adopcyjny. Do tego obecna na spotkaniu Magda Różczka podała swój numer telefonu i podała datę zaplanowanego spotkania w naszej okolicy. Nigdy nie zapomnę euforii, która ogarnęła mnie i Marcina, po tym spotkaniu i ogromnej wdzięczności, że było nam dane spotkać Te Osoby. Poczuliśmy, że jest nadzieja i bardzo duża szansa, że się uda. Po kilku dniach napisałam sms-a do Magdy Różczki z prośbą o spotkanie. To było niesamowite. Trudno to opisać słowami. Czułam się, jakbym znowu miała 20 lat i tę wiarę, że świat ma też swoją jasną stronę i jest ona bardziej widoczna niż ta ciemna. Z tego spotkania wyjechaliśmy z umówioną datą spotkania z Panią Dyrektor z PCPR-u. Rozmowa była bardzo budująca.
Następnym etapem było zgromadzenie dokumentów i rozmowa z psychologiem. I tutaj pojawił się problem. Naszą motywacją jest adoptowanie dziecka, co w naszej sytuacji ze względu na staż małżeński jest trudniejsze do osiągnięcia. Dowiedzieliśmy się jednak, i z takim przeświadczeniem poszliśmy na rozmowę z panią psycholog, że można też najpierw zostać rodziną zastępczą dziecka, które ma bardzo duże szanse na uwolnienie prawne, a potem adopcyjną. Pani psycholog powiedziała, że nie widzi u nas motywacji na rodziców zastępczych i jak na nas patrzy, to widzi, że się do tego nie nadajemy, bo nie damy sobie rady z rodzicami biologicznymi i w ogóle najlepiej, żebyśmy się jeszcze zastanowili, bo dzieci to kłopoty, a jeśli już to żebyśmy poszli do ośrodka adopcyjnego, bo to wprawdzie dłużej trwa, ale dostaniemy to, czego chcemy. W pierwszej chwili byłam w szoku i pomyślałam, że może faktycznie ta pani chce dla nas jak najlepiej i może rzeczywiście tak jest, nie wiem, ale gdy szok minął, poczułam się znowu tak, jak wtedy po złożeniu doktoratu. Znowu pustka, znowu ktoś mi zabrał marzenia dla mojego dobra. Do tego poczułam się jak oszust, który kombinuje jakby tutaj kogoś oszukać i „coś” sobie załatwić.
I tutaj wkroczyło do akcji szkolenie zorganizowane przez Fundację MAIO „Podróż do Rodzicielstwa”. Dzięki dobroci i uprzejmości Fundacji przyjęto nas na szkolenie prowadzone przez Benitę Dobrzańską. W trakcie ćwiczenia w grupach wywiązała się rozmowa z uczestnikami kursu. Podzieliliśmy się swoimi przeżyciami i otrzymaliśmy bardzo duże wsparcie, za co jesteśmy bardzo wdzięczni, bo te kilka dni po rozmowie z panią psycholog były bardzo trudne. Nasze pragnienie stworzenia pokrzywdzonemu przez los dziecku bezpiecznego miejsca na ziemi nie zmieniło się, dalej tego chcemy, może nawet jeszcze bardziej. Trudno nam było tylko pogodzić się z tym, jak nas potraktowano. Mamy świadomość, że wychowywanie dzieci wiąże się z wieloma problemami, znamy swoje ograniczenia, ale nie chcemy działać jak jacyś oszuści. Nie chcemy wyłudzać dzieci.
Jutro mają się odbyć ostatnie zajęcia w ramach kursu. Trudno mi to opisać słowami, co czuję. Przede wszystkim ogromną wdzięczność dla Prowadzącej i podziw dla wielkiego profesjonalizmu i oddania, z którym pełni swą misję. To jest trudna droga – dla mnie był to przede wszystkim wgląd w samą siebie i konfrontacja ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Zaskakujące jest dla mnie to, jak dużo dała mi ta Podróż. Te walizki, które mieliśmy sobie spakować, są bardzo dużą wartością, bo do tej pory nie patrzyłam na swoje życie w ten sposób, a teraz umiem z tego czerpać i gdy pomyślę, że muszę być silna, żeby podołać i stworzyć temu dziecku bezpieczną przystać, bo ono tego bardzo potrzebuje, sama naprawdę staję się silniejsza i wierzę, że dam radę, bo mam zasoby zgromadzone w walizce i ludzi – uczestników kursu – do których mogę się zwrócić, jeśli będzie bardzo ciężko. Mamy już swoją grupę na komunikatorze 😊 Benita porozstawiała nam też na tej drodze znaki drogowe, czyli wskazówki, jakimi cechami powinien się wyróżniać rodzic zastępczy. Gdy tylko będę miała chwilę, uporządkuję te wszystkie notatki, żeby można było łatwo do nich sięgnąć. Mamy też podaną bardzo ciekawą literaturę. Benita stworzyła nam również możliwość zrozumienia, co czuje dziecko, gdy nagle zostaje przeniesione ze swojego dotychczasowego miejsca pobytu. Muszę przyznać, że to było najtrudniejsze przeżycie w trakcie całego kursu. W połowie ćwiczenia zamroziło mi się odczuwanie. Teraz rozumiem, z czym muszą się mierzyć te dzieci. Nie wiem, jak to opisać, nie używając banalnych stwierdzeń. Mimo trudnych emocji, bardzo się cieszę, że mogłam tego doświadczyć, bo teraz będzie mi łatwiej zrozumieć zachowanie dziecka w takiej sytuacji. Benita na tę okoliczność również wyposażyła nas w mapkę „jak dojechać”. To wszystko dało mi w pewien sposób poczucie bezpieczeństwa – moja walizka została dopakowana. Czuję, że jeśli tylko będzie mi dane zostać rodzicem, podołam temu zadaniu, bo już kocham to DZIECKO, po prostu dla tego, że BĘDZIE i bardzo, bardzo za nim tęsknię:
„Choć droga jest bez końca
Pozornie bez znaczenia
Mniemam, że mam powody
By drogi swej nie zmieniać”[1].